Znalezienie czasu tylko dla siebie to warunek podstawowy.
Dzieci przeżyją wieczór bez mamy , a mężowi nie spadnie głowa z korony, gdy sam
zrobi sobie i dzieciom kolację. I nie bijcie się, drogie kobitki, z myślami,
uciszcie swoje sumienia – zostawiając dzieci na kilka godzin nie stajecie się
wyrodnymi matkami. Zapamiętajcie – szczęśliwa mama to szczęśliwe dzieci, a
szczęśliwa żona to szczęśliwy mąż ;) (if you know, what I mean). Najważniejsze
jednak, żeby to szczęście poczuć na własnej skórze.
Pierwszy krok to odpowiedzenie sobie na pytanie – co kocham
robić? Jakie są moje pasje? Co sprawia mi dużą radość? Dla jednych będzie to
sport, dla innych książki, filmy, zakupy, rękodzieło, podróże. Można by mnożyć
przykłady.
Ja śpiewam. Robię to od kiedy sięgam pamięcią. Jako 4-5
letnia dziewczynka śpiewałam w kościelnym chórze – tekstów musiałam się uczyć
na pamięć bo nie potrafiłam jeszcze czytać. Pamiętam, jak strofowałam starsze o
kilka lat koleżanki, że śpiewają nieczysto (ups, taką mam naturę).
Kocham to robić, kocham występować przed ludźmi. Śpiewanie jedynie pod
prysznicem nie wchodzi w grę. Mam zespół, z którym gram na różnego rodzaju
imprezach i mimo, że czasem jest to męczące, to i tak buduje to we mnie ogromne
poczucie spełnienia.
Druga ważna rzecz wiąże się z moim wykształceniem –
filologię angielską studiowałam nie z uwagi na jakiś konkretny życiowy plan.
Wybrałam ten kierunek z ogromnej miłości do języka angielskiego i kultury
brytyjskiej. Tak się moje losy potoczyły, że wyjechałam do Londynu, gdzie
mieszkałam wraz z Panem Mężem przez 3 lata. Po powrocie do Polski i urodzeniu
Zosi nasze (moje i języka angielskiego) drogi się rozeszły. Dziś moja praca nie
ma nic wspólnego z moim zasadniczym wykształceniem, ale… Nadarzyła się w
listopadzie okazja – powstała grupa dorosłych osób zainteresowanych nauką
angielskiego. Otrzymałam propozycję dodatkowej pracy i przyznam szczerze, że
mimo napiętego grafiku, podjęłam ją z ogromną radością. To właśnie te zajęcia
natchnęły mnie do napisania tego postu – wczoraj wychodząc z zajęć uświadomiłam
sobie ile one mi fundują radości i satysfakcji. Grupa jest przesympatyczna.
KOCHAM TO, CO ROBIĘ.
Właściwie mogłabym powtórzyć to, co napisałam powyżej, ale
muszę dodać coś jeszcze. Słyszałam czasem o przypadkach, kiedy ludzie pobierali
się z rozsądku, a miłość przychodziła z czasem. Mimo, że brzmi to wbrew
przyjętym dziś regułom, tak bywało. Tak też się dzieje z codziennymi
czynnościami czy nowymi zajęciami. Zaczynamy coś sceptycznie, a po pewnym
czasie robimy to z wielką chęcią, a ewentualne wizje życia po staremu
przekreślamy grubą krechą. Działa to trochę jak silnik – najpierw potrzeba
kopa, żeby się ruszyć, a później samo się kręci.
We wrześniu postanowiłam zapisać się na zajęcia fitness.
Trzydzieste urodziny, niczym magiczna brama, przeniosły mnie do świata
dojrzałej kobiety, która MUSI wreszcie wziąć się za siebie. Od razu zaznaczam,
że tak jak natura obdarzyła mnie talentem muzycznym, tak o zacięciu sportowym
nie pomyślała w ogóle. W szkole zawsze byłam w grupie tych ostatnich, ale jakoś
nieszczególnie się tym martwiłam. Niestety, czym skorupka za młodu nasiąknie,
tym na starość strąca – kto to wymyślił, ten się nie mylił. Tylko, że nikt nie
powiedział, że tak musi już zostać. Zawsze jest czas na zmiany, a zwłaszcza
takie, które odbiją się pozytywnie na zdrowiu fizycznym i psychicznym.
Chodzę na fitness trzy razy w tygodniu. Już sam ruch pobudza
w moim mózgu ośrodek przyjemności. Dodatkowo pani instruktor jest przecudowna i
swym prowadzeniem zajęć dodaje dodatkową porcję poweru. Wracam do domu spocona,
czerwona i, co najważniejsze, szczęśliwa i nie wyobrażam sobie z tym skończyć.
Daleko mi do fit-maniaczki, ale to, co mam dziś, to już coś.
Czasem słyszę od różnych osób komentarze pełne zdziwienia:
„jak ty to robisz?”, „o matko, że Ci się chce…”, „jesteś niesamowita”. (Tak? No
nie wiem). Angielski, fitness, zespół, szkoła (od listopada co drugi weekend
mam zjazdy na podyplomowej administracji), praca na pełen etat i małe dzieci. Jak
dla mnie nic w tym nadzwyczajnego. Po prostu mi się chce. Nie znam słowa „nuda”
– najzwyczajniej nie mam na nią czasu. Dzięki temu czuję, że żyję, a mój umysł
nie ma czasu błądzić po tych nieco bardziej mrocznych zakamarkach mojej
psychiki (nie, nie jestem psychopatką – pisałam o tym TU). Jestem młoda i chcę
wycisnąć z życia możliwie najwięcej, robiąc to, co kocham (oprócz jedzenia
czekolady, buuuuu). Jest jeszcze tyle innych rzeczy... Szkoda, że dobra trwa jedynie 24 godziny.
A jak jest u Was? Co kochacie robić? Co chcielibyście robić?
Jak znajdujecie na to czas? Podzielcie się swoimi pasjami :)
ps. Obie grafiki pochodzą z internetu.
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Drogi czytelniku. Jeśli masz ochotę pozostawić komentarz, zrób to śmiało. Będzie mi bardzo miło. Pamiętaj jednak, że nie toleruję szeroko pojętego chamstwa. Na konstruktywną krytykę zawsze znajdzie się tu miejsce :)