Wyszłam z cienia i idę w stronę słońca... nareszcie...

Jak cudownie się patrzy przed siebie, gdy nie stoi się w cieniu depresji. Mimo szarego nieba, zawsze czuć promienie słońca na twarzy. Nie trzeba zakładać żadnych kolorowych okularów, a najlepiej się wszystkich pozbyć i brać życie takim, jakim jest. Chyba nadszedł właśnie taki czas – jestem prawie wolna. Czuję się lekko (i to nie za sprawą diety), nic nie ciągnie mnie w dół. Nareszcie złapałam oddech, pełną piersią. Jak gdybym wynurzyła się z głębokiej wody, pod którą czułam, że za chwilę zabraknie mi tchu. I najważniejsze jest to, że czuję się panią własnego życia. Na jak długo? Nie wiem.

Skąd to uczucie? Nie potrafię odpowiedzieć. Ogarnęła mnie wewnętrzna życiowa euforia. Oczyściłam umysł, duszę, a dzięki temu wciąż oczyszczam też ciało. Przetarłam oczy i nareszcie widzę wyraźnie. Łapię się za głowę i zastanawiam, jak mogłam tak żyć? No mogłam, ale nie było łatwo. Napisałam wyżej „prawie wolna” – kilka bitew już wygrałam, choć wciąż od czasu do czasu czuję zapach wojny. Mojej wewnętrznej wojny domowej. I tak osiągnęłam już bardzo wiele i jestem z tego bardzo dumna.

Źródło: Internet
Możecie się zastanawiać o czym ja w ogóle piszę? O co mi chodzi? Niełatwo się do tego przyznać, a jeszcze ciężej o tym opowiadać ze szczegółami. To jest jak brzemię, które skutecznie zatruwa życie, nie pozwala wyjść do świata, zmusza do zamknięcia się w czterech ścianach swego domu i umysłu. Ciągły, bezpodstawny strach i uczucie ogarniającej paniki, na które ciało reaguje niczym marionetka kontrolowana przez kogoś innego. Kogoś, kto działa mi na złość, kto chce mnie skrzywdzić. Niechętnie wracam do tego myślami, ale muszę. Żeby skutecznie walczyć z wrogiem trzeba go rozłożyć na części pierwsze i przeanalizować. Wtedy łatwiej znaleźć jego słabe strony i celować w nie skutecznie.

Niełatwo mówić o tym głośno, bo nikt nie chce być wrzucony do pudełka z napisem „wariat”. Nie jestem wariatką. Jedynie mam pewien problem, a właściwie to go miałam, tak przynajmniej mi się wydaje. Może właśnie odchodzi on na zawsze, a może jedynie układa się do snu zimowego, a po jakimś czasie znów się obudzi i będzie mnie nachodził. Mam nadzieję, że nie, a jeśli jednak stanie się inaczej, to mam w ręku silną oręż i potrafię już z tym walczyć, a co najważniejsze skutecznie.

Nerwica. Odmiana lękowa w przewadze. Moja wieloletnia towarzyszka. Pierwsza myśl – niezrównoważona psychopatka, prawda? Krzycząca wariatka z drżącymi rękoma, wyżywająca się na całej rodzinie. Czy wiecie w ogóle czym jest nerwica? Żeby obraz był jasny, zacytuję co nieco, jako, że ekspertem nie jestem… (choć znam ją od podszewki)…
„Nerwice to inaczej mówiąc neurozy. To zespół różnorodnych zaburzeń o psychicznym charakterze, które mogą mieć rozmaite przyczyny. Nerwice to zarówno dysfunkcje narządów jak i psychogenne zaburzenia emocjonalne. To także nieprawidłowości związane z procesami psychicznymi oraz zachowaniem człowieka.

Nerwice mogą pojawić się w związku z problemami rodzinnymi, szkolnymi, zawodowymi i środowiskowymi. Objawy mogą mieć charakter zaburzeń somatycznych, lub też nieprawidłowości związanych z funkcjami poznawczymi oraz zaburzeń wyrażania swoich emocji.”
http://www.slownikmedyczny.edu.pl/nerwice_83.html

Nerwica lękowa jest zaburzeniem psychicznym objawiającym się stałym odczuwaniem przez chorego napięcia, niepokoju i zagrożenia, które w rzeczywistości nie mają racjonalnych podstaw. Bardzo często osoby cierpiące na tę chorobę odczuwają lęk przed więcej niż jednym czynnikiem. Zdarza się, że permanentne poczucie zagrożenia przeradza się w fobię (na przykład w socjofobię lub nozofobię).

Nerwica lękowa może być spowodowana czynnikami genetycznymi, rozwojowymi, osobowościowymi lub ich połączeniem. Pierwsze objawy to utrata pewności siebie, zaburzenia apetytu, poszukiwanie akceptacji i opieki. W późniejszym stadium może pojawić się także depresja, przy czym, zgodnie z nazwą choroby, uczucie lęku jest na każdym etapie dominujące. Zaburzenia lękowe prowadzą do powstania problemów z funkcjonowaniem w społeczeństwie, przez co nerwica staje się uciążliwa również dla otoczenia chorego. Pacjenci obawiają się wychodzenia z domu, zawierania nowych znajomości, znajdowania się w nieprzewidzianych przez nich sytuacjach”
                                                                                  http://www.slownikmedyczny.edu.pl/nerwica_lekowa_225.html

„Manifestacje zaburzeń nerwicowych mogą przyjmować następujące obrazy:
    • objawy somatyczne: porażenia narządów ruchu lub pewnych ich części, brak czucia pewnych obszarów skóry, zaburzenia wzroku, słuchu lub nadmierna wrażliwość na bodźce, trudności z oddychaniem, uczucie ciasnoty w klatce piersiowej, napięciowy ból głowy, ból żołądka, serca, kręgosłupa, zawroty głowy, drżenie kończyn, kołatanie serca, nagłe uderzenie gorąca, zespoły objawów charakterystyczne dla niektórych chorób czy stanów fizjologicznych (np. urojona ciąża, zaburzenia mowy, zaburzenia równowagi, napady drgawkowe przypominające padaczkę, itd.), zaburzenia funkcjonowania organów wewnętrznych, zaburzenia seksualne
    • zaburzenia funkcji poznawczych: natrętne myślenie, natręctwa ruchowe, zaburzenia pamięci, trudności w koncentracji uwagi, subiektywnie odczuwalne zmiany w percepcji rzeczywistości (np. derealizacja),
    • zaburzenia emocji: fobie – patologiczny lęk przed pewnymi przedmiotami, zwierzętami, sytuacjami, lęk wolnopłynący, nieokreślony niepokój, nagłe napady lęku, brak motywacji, apatia, zanik zdolności odczuwania przyjemności (anhedonia), stan podwyższonego napięcia, poirytowanie, labilność emocjonalna, przygnębienie, zaburzenia snu, najczęściej bezsenność.”  
https://pl.wikipedia.org/wiki/Zaburzenia_nerwicowe 

Nie pamiętam dokładnie kiedy pojawiła się po raz pierwszy. Dziś jak analizuję swoje życie, myślę, że pierwsze spotkania z NIĄ miałam w dzieciństwie. Wciąż nie wiem dlaczego. Byłam szczęśliwym dzieckiem, żadnej traumy, żadnego alkoholizmu czy innych patologii. Przez kolejne lata była cisza. Totalna. Byłam licealistką, a następnie szczęśliwą studentką, zakochaną w swych studiach i w swym przyszłym mężu. Był ślub, a po nim wyjazd do Londynu. I się zaczęło. Atakowało mnie nagle i niespodziewanie, w różnych sytuacjach. Objawy typu strach, napięcie, panika to nic. Najgorsze były objawy somatyczne – duszności, uczucie zaciskającej się obręczy na szyi, ciągła gula w gardle. Swoje trzy grosze dokładała depresja związana z tęsknotą za domem i życiem w zawieszeniu – wracać do Polski czy nie wracać? Doszła też choroba babci mojego męża. Kochałam ją całym sercem. Była mi bardzo bliska. Patrzenie jak zabija ją bezwzględne raczysko i to uczucie niemocy - to było bardzo bolesne.

Odetchnęłam dopiero, gdy zdecydowaliśmy się na dziecko. Moje myśli oderwały się od ciemnej strony mojego umysły i wędrowały do jasnej i radosnej krainy, jaką miało być moje przyszłe macierzyństwo. Planowałam i kupowałam jak szalona. Szczęście, które mnie wówczas ogarnęło przytłumiło złe emocje. Wszystko było dobrze do czasu, w którym moja upragniona córeczka przyszła na świat. Nawet nie wiem kiedy zawładnął mną baby blues – dziś wiem, że to było to, wtedy niekoniecznie zdawałam sobie z tego sprawę. Dołączyła do tego depresja (a może zawsze gdzieś się czaiła?), którą odczuwałam w związku z silną tęsknotą za życiem w Anglii oraz lęk przed przyszłością w Polsce (paradoks). Już niespełna rok po urodzeniu Zosi, widmo nerwicy zaczęło mnie nachodzić ponownie. Zmieniło nieco swe oblicze i nie zaciskało już rąk na mym gardle. Zaatakowało moje całe ciało. Robiło mi się słabo – często myślałam, że za chwilę upadnę. Nagle, ni stąd, ni zowąd. Drętwiało mi ciało, miałam zaburzenia mowy, duszności, drgawki. Dochodziły do tego objawy, które mogłyby wskazywać na zawał – tachykardia, ból w klatce piersiowej, odrętwienie lewej strony ciała. Za każdym razem strach był nie do opisania. Myślałam, że to koniec, że nikt mi nie pomoże, że zaraz umrę. Bałam się wyjść z domu, bałam się w nim zostać sama. Przestałam wypuszczać się sama autem w dalsze trasy. Bałam się nocy - budziłam się w jej środku z silnym uczuciem paniki, z walącym sercem, zlana potem. Strach zawładną moim życiem, co również odbijało się na moich najbliższych.

Źródło: Internet

Szukałam pomocy. Pierwsza próba nie powiodła się. Lekarz, któremu opowiedziałam o swoim problemie zalecił mi pić melisę, wyciszyć się, od czasu do czasu wyjść z domu bez męża, bez dziecka. Poczułam się potraktowana jak rozhisteryzowana wariatka, a ja przecież nie potrafiłam tego kontrolować. Stałam z boku i bezsilnie się temu wszystkiemu przyglądałam. Postanowiłam się nie poddawać. Podjęłam drugą próbę – cudowna, młoda Pani doktor wysłuchała mnie i skierowała do poradni neurologicznej. Tak trafiłam do Szpitala Uniwersyteckiego w Olsztynie, w którym zbadano mnie pod kątem padaczki oraz guza mózgu – dwukrotnie wykonano badanie EEG i zrobiono tomografię głowy. Wyniki EEG nie były do końca zadowalające, ale tomograf niczego nie wykrył. Na tym się skończyło ponieważ w moim łonie zaczął kiełkować Stasiek. Mimo, że ciąża była dla mnie okresem cudownym, pełnym pozytywnych emocji i myśli krążących wokół drugiego dziecka, nie uciszyło to dotychczasowych problemów. Wręcz przeciwnie – miałam wrażenie, że było jeszcze gorzej. Musiałam jednak przeczekać.

Kilka miesięcy po urodzeniu Stasia zdecydowałam się wrócić do prób zbadania swojego problemu, zwłaszcza, że jak to mam zwyczaj mawiać, zaczęło mi wariować serducho. Skierowano mnie na badania pod kątem hipoglikemii reaktywnej (że co?) – pudło. Następnie pod lupę poszła moja tarczyca i okazało się, że jesteśmy na jakimś tropie – wyniki wskazujące na Hashimoto. Jednak nie było to wytłumaczeniem wszystkich objawów. Po tym, jak kolejny raz wylądowałam w szpitalu z galopującym sercem, poddałam się dokładnemu badaniu kardiologicznemu. Co wykazało? Nic. To znaczy nic złego. Moje serce jest w pełni zdrowe, a wszystkie jego szaleństwa nie były wynikiem jakiejkolwiek choroby czy wady. Pani doktor sama zasugerowała, że jest to nadpobudliwość nerwowa. „Na szczęście są na to sposoby” – rzekła i zdradziła mi kilka metod walki.

Po tym badaniu dostałam jakiegoś niewytłumaczalnego przyspieszenia. Mijając próg poradni kardiologicznej, czułam się o jakieś 100% zdrowsza. Czułam się cudownie, a to dlatego, że został wyeliminowany czynnik, jakim był strach. Przestałam się bać, a uczucie paniki zmalało do minimum. Zrozumiałam, że to, co dotąd mną targało, to problemy o podłożu neurologicznym. Postanowiłam stawić temu czoła. Stosowanie się do zaleceń kardiologa również pomogło. Regularnie przyjmuję magnez i potas. Dowiedziałam się, że ten pierwszy jest bardzo istotny dla prawidłowego funkcjonowania układu nerwowego, a jego niedobór może leżeć u podłoża nerwicy i depresji. Co jeszcze? Swoim emocjom trzeba dać upust. I nie mam tu na myśli rozbicia zestawu talerzy na najbliższej ścianie, czy spuszczenia łomotu pierwszej napotkanej osobie, ani też wykrzyczenia mężowi swojej frustracji prosto w twarz (choć od czasu do czasu oczyszcza to atmosferę). Wprowadziłam do swojego życia aktywność fizyczną, choć wciąż nie w stopniu zalecanym przez panią doktor – wszystko jest jednak na dobrej drodze. Moje ciało skutecznie pozbywa się złej energii i przekuwa ją na dobrą, pozbywając się przy tym nadmiaru tłuszczu. Jak dla mnie połączenie idealne.

Nareszcie, pierwszy raz od kilku lat, czuję, że jestem z powrotem na torze, którym szłam, a z którego zostałam wypchnięta. Nareszcie funkcjonuję jak człowiek, a nie ludzki strzęp. Mimo, że moja „przyjaciółka” wciąż się gdzieś kręci i próbuje od czasu do czasu wkraść się w moje łaski, wiem, jak stawiać jej opór. Aż chce mi się żyć. Znów wyszłam do ludzi. Jest dobrze. Teraz jest czas dla mnie. Wzięłam się za siebie – jestem na diecie, chodzę na zajęcia fitness, od listopada zaczynam kolejne studia podyplomowe. Rozpiera mnie chęć działania.

Możliwe, że po przeczytaniu tego tekstu pomyślicie, że jestem zdrowo walnięta, że niezła ze mnie wariatka i takie tam. Nie. Jestem normalną osobą. Z podobnymi problemami boryka się nawet do 25% społeczeństwa. Ja mówię o tym głośno, choć niekoniecznie z podniesioną głową. Dumna jestem jednak, że udało mi się wyplątać z tych duszących mnie więzów. To mój wielki sukces, a świat znów jest piękny. Dlaczego w ogóle o tym piszę? Przecież nie musi to nikogo obchodzić, takie wylewanie swoich, jakże osobistych, problemów. Poczułam silną potrzebę napisania o pozytywnym czasie, który nastąpił w moim życiu. Byłoby to jednak niepełne, gdybym nie odniosła się do czasu, w którym nie było różowo. Może to też jakaś forma psychoterapii? A może ktoś boryka się z podobnym problemem, a mój wpis doda mu otuchy, że nie jest sam, że zawsze jest nadzieja na lepsze? Kto wie?

7 komentarzy:

  1. Niestety takie mamy czasy- coraz więcej problemów dotyka ludzi- nerwice, depresję itd Dokładnie Cie rozumiem

    OdpowiedzUsuń
  2. pięknie to napisałaś kochana. Wciągnęłaś mnie tym tekstem na maksa, Jakiś czas temu oglądałam nawet program o takich objawach u innych osób i zdarzały się młode osoby opanowane przez paniczny strach przed wyjściem z domu. Bały się czegoś i czuły, że zemdleją. Szkoda, ze tego nie można wyleczyć a jedynie nauczyć z tym żyć i powtarzać sobie, że takie stany mijają po pewnym czasie.

    Skoro o tym piszesz to znaczy, że uczysz się z tym żyć co jest podstawą. Pamiętaj ten moment załamania to nie objaw słabości, to objaw tego, że zbyt długo byłaś za silna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci bardzo. Ja chyba właśnie nauczyłam się z tym żyć i dlatego jest mi tak dobrze :)

      Usuń
  3. Jakbym czytała o sobie... poza baby blues który mnie akurat nie dopadł - miałam / mam wciąż bardzo podobne objawy. Żyje z nerwicą jakieś 5 lat i dopiero zaczynam robić z nią porządek. Jeszcze długa droga przede mną. Najbardziej dokuczają mi duszności, ta cholerna obręcz i drgawki. Też nie jestem wariatka :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Napisanie tego postu wymagało odwagi bo nie każdy byłby do tego zdolny. Trzymam kciuki za powrót do zdrowia i za to, żeby tamte trudniejsze chwile nigdy już nie powróciły.

    OdpowiedzUsuń
  5. Doskonale wiem co przechodziłaś:-)to samo mnie sie przytrafiło i dopiero po paru kilku badaniach i po tym jak mi lekarze mowili ze wszystko jest ok doszło do mnie, że jednaak nie umieram i trzeba się wziasc w garść:-)też żyję za granicą i wlasnie jak wyjechaliśmy to się tak naprawde zaczelo:-(ale walcze dalej tak jak Ty i sie nie poddam:-)

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku. Jeśli masz ochotę pozostawić komentarz, zrób to śmiało. Będzie mi bardzo miło. Pamiętaj jednak, że nie toleruję szeroko pojętego chamstwa. Na konstruktywną krytykę zawsze znajdzie się tu miejsce :)