Jutro jest dziś.

Od jutra nie jem słodyczy. Od jutra będę regularnie ćwiczyć. Od jutra wezmę się za siebie i będę bardziej dbać o dom. Od jutra będę się starać mniej denerwować. I tak dalej, i tak dalej. Jestem beznadziejna. Kocham robić wszystko od jutra, a cały myk polega na tym, że jutro nigdy nie nadchodzi, bo przecież "jutro" to zawsze "jutro". Najlepiej mi to wychodzi, gdy "jutro" wypada w poniedziałek. Jak gdyby to był jakiś magiczny dzień - dzień, w którym zaczynam życie na nowo. Problem się pojawia, gdy jednak mi nie wyjdzie w poniedziałek. Wtedy dupa blada - trzeba czekać, aż nadejdzie kolejny poniedziałek, no bo przecież wtorek czy środa się nie nadają na wielki początek, nie mówiąc już o czwartku, piątku czy weekendzie.


Całe życie coś dzieje się od jutra. Walka z prokrastynacją jest cholernie trudna. Zastanawiam się czasem, czy to przypadkiem nie jest zwykłe lenistwo, albo też chęć przedłużenia pozornie niewinnego, psychicznego lub fizycznego błogostanu choć o jeden dzień. Dlaczego nie potrafiłam do tej pory wstać rano z uśmiechem na twarzy i powiedzieć, niekoniecznie na głos, że zaczynam coś od dziś? Że dziś nastało te nieosiągalne "jutro"?

Cholerna frustracja. A właściwie może i nie taka zła? Urosła do poziomu ostatniego piętra mojego ego, a to całkiem wysoko. Za chwilę czara się przeleje. Moja złość rozleje się wszędzie i będę musiała ją sprzątać, a nie od dziś wiadomo, że tego nienawidzę. Siedziałam ostatnio i dumałam,  jak tu sobie zasadzić kopa, ale to takiego porządnego. Takiego, co by mi w pięty poszedł i ruszył mnie z miejsca, z którego ostatnio sama nie mogę się wydostać. Dumałam, dumałam i wydumałam - napiszę o tym na blogu. Może będzie bezboleśnie, ale skutecznie? Obnażę się ze swoich największych słabości, zaczerwienie ze wstydu i przyrzeknę poprawę? Trochę jak przy spowiedzi. Jedynie bez pokuty - przecież nie ukarzę się tabliczką czekolady. Pomyślałam też, że takie publiczne wyznanie będzie również swoistym zobowiązaniem. Głupio będzie się z niego wycofać, nawet po cichu.

Dziś jest "jutro". Nie poniedziałek. Nie pierwszy dzień miesiąca. Biorę się za siebie właśnie teraz.

* Słodyczoholizm.

Czasem rozumiem, co czuje alkoholik, który widzi alkohol. Gdy stawiane są mi pod nosem słodycze, zwłaszcza takie z czekoladą, sięgam po nie bezwiednie i nie potrafię poprzestać na jednej sztuce. Zazwyczaj jest to 5 - 6 sztuk. Straszne. Jestem zniewolona. Choć wiem, że mam w sobie pokłady siły, aby z tym walczyć. Gdzieś tam głęboko. Wiem o tym, ponieważ jakiś czas temu wzięłam udział w wyzwaniu pod tytułem "miesiąc (to był chyba luty) bez słodyczy". Końcowy wynik był bardzo dobry - na czerwono miałam zaznaczone JEDYNIE 5 dni. To oznacza, że 23 dni minęły mi bez słodyczy i, o dziwo, jakoś to przeżyłam.
Żrę, a potem żałuję. Potrafię rzucić się na czekoladę czy ptasie mleczko jak wygłodzony pies. Staram się nie mieć w domu ani grama słodyczy, bo jak już coś mam, to nie spocznę dopóki nie zeżrę tego do końca. W myślach wyzywam się od najgorszych. Idiotyzm. Jak można robić coś, czego stale się żałuje?  Najpierw moje wewnętrzne JA mówi mi "no zjedz, poczujesz się jak w raju", a gdy już tak zrobię szepcze mi do ucha "ty grubasie, będziesz się smażyć w piekle". Wewnętrzna schizofrenia.
Czas z tym trochę powalczyć. I nie od jutra, a od dziś. A może ktoś coś wie o słodyczowych odwykach? Zapisuję się od razu.

* Burdello Bum Bum

Kolejną rzeczą, z którą powinnam i chcę walczyć jest moje totalne niepodobieństwo do Perfekcyjnej Pani Domu. Mój dom wygląda zazwyczaj, jakby dopiero co przeszedł przez niego huragan Katrina lub ewentualnie przypomina magazyn z ciuchami, na który spadła bomba. No cóż, tak właśnie jest. Nic nie poradzę, że zamiast pucować swoje gniazdo, wolę iść z dziećmi na spacer. Wiem jednak, że uprzykrza to życie moim najbliższym. Nie daję dobrego przykładu dzieciom. Choć w sumie nie wiem, na ile to się przełoży na ich dorosły żywot. Moja mama jest bardzo poukładana, a jakoś nie nauczyła mnie tego - pamiętam, że od zawsze walczyła z moim brakiem zamiłowania do sprzątania.
No tak, ale piszę tu o tym, bo chcę to zmienić. Nie wierzę w totalną metamorfozę, ale chcę się w końcu pozbyć regularnie powtarzającego się snu, w którym ktoś mnie odwiedza bez zapowiedzi, a ja płonę ze wstydu bo mam mega bałagan w domu. Serio, mam takie sny. To chyba świadczy o tym, że mi ta kwestia leży na sercu. Nie chcę tych zmian od przyszłego tygodnia. Chcę ich od dziś.

* Na drugie imię mam Zołza.

Zdecydowanie za szybko się denerwuję. Potrafię wydrzeć się na Zośkę jak opętana. Panu Mężowi też się czasem obrywa. Jedynie Stanisław ma jeszcze taryfę ulgową, choć swoją łobuzerką wystawia mój układ nerwowy na próbę.
Przecież kocham ich nad życie. Przecież Zosia to jeszcze małe dziecko. Przecież spokojem można osiągnąć więcej. Przecież nie lubię, gdy ona krzyczy na mnie. Tylko, że sama ją tego nauczyłam. Biję się w pierś i żałuję. To trochę jak z tymi słodyczami, najpierw coś robię, a później żałuję. Z tym chcę walczyć najbardziej. Muszę wbić sobie do swojej nerwowej głowy, że czasem warto policzyć do dziesięciu i wziąć głęboki oddech. Krzykiem jedynie szkodzę - ranię najbliższych, psuję atmosferę i szargam swoje zdrowie. Poza tym chcę, żeby moje dzieci myślały o mnie jak o ciepłej, kochającej mamie, a nie niezadowolonej, wrzeszczącej zołzie.

Od dziś rozpoczynam walkę z samą sobą. Nie od jutra. Od dziś.


10 komentarzy:

  1. Podoba mi się ten... manifest. ;) Sama chciałabym się wreszcie zmotywować. Dziękuję, że mi uświadomiłaś, że wyglądam na 67kg - odkąd to wiem, słyszę to w głowie za każdym razem, jak chcę sięgnąć po coś słodkiego albo tłustego... Albo zjeść dużą porcję. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż mam wyrzuty sumienia :)

      Usuń
    2. Nie miej. Ja nie czuję się urażona, tylko uświadomiona. :) Jeśli Twoje słowa okażą się tym kopem motywującym (a ostatnie dni na to wskazują), to nie wiem, jak Ci się odwdzięczę. <3

      Usuń
  2. Słodyczoholizm - piszesz prawdę, ponieważ cukier uzależnia bardzo mocno, nie tylko psychicznie ale i fizycznie.

    Ja kocham słodycze, potrafiłabym jeść je na kilogramy i to dosłownie, typu paczka ptasiego mleczka + czekolada + jeszcze lody, wafelki.. końca nie było. W domu nie mogło być ani grama niczego słodkiego, bo musiałam to zjeść. Ale jednak przyszły czasy że już nawet nie chodzi o figurę, ale tez o zdrowie i nie mogę ich jeść za bardzo. Jest na to metoda. Ponieważ czekolada sama w sobie jest zdrowa, można robić w domu taką dobrą bez sztucznych dodatków - i naprawdę można ją bezkarnie jeść :) Bierzesz olej kokosowy + kakao + ksylitol (zamiast cukru - jest zdrowy). Inne dodatki (orzechy np) wedle uznania. Każdy składnik jest zdrowy, bez chemii. Mieszasz, wsadzasz do lodówki i gotowe. Mnie ten przepis uratował życie! :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Są jeszcze inne przepisy na slodycze, które można zjadać i nie dostać cukrzycy ;) Poszperaj w necie, ale już na podstawie tego co napisałam mozna stworzyć wiele własnych zdrowych deserów.

      Usuń
    2. Dobrze wiedzieć. Ksylitol mam, olej kokosowy też. Muszę koniecznie wypróbować :) Wielkie dzięki za podpowiedź :)

      Usuń
    3. Pokombinuj, na początku ciężko jest złapać odpowiednią konsystencję bo olej kokosowy bywa kapryśny, ale wszystko jest do zrobienia :) W razie czego na chwilę trzeba dać do zamrażarki i jest ok :)

      Usuń
    4. Na pewno popróbuję :)

      Usuń
  3. Jak to cudowanie wiedzieć, że nie jest się jedyną nieidealną osobą! :)
    Słodyczoholizm znam z autopsji ;)
    ostatnio też pisałam o swoich małych grzeszkach http://mamatorka.blogspot.com/2015/05/zrzucamy-gorsety.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hehe :) Myślę, że takich, jak my, jest na tym świecie wiele. Mnie to też nieco pociesza :)

      Usuń

Drogi czytelniku. Jeśli masz ochotę pozostawić komentarz, zrób to śmiało. Będzie mi bardzo miło. Pamiętaj jednak, że nie toleruję szeroko pojętego chamstwa. Na konstruktywną krytykę zawsze znajdzie się tu miejsce :)