Niezły cyrk.

Sytuacja sprzed dwóch tygodni... Dzwoni Pan Mąż i oznajmia, że wpadł na super pomysł. W Olsztynie od kilku dni stacjonował cyrk. Można by pomyśleć, że to nic wyjątkowego, ale był to cyrk nie byle jaki. Włoski cyrk narodowy - Medrano. Podobno super. No i tak przyszło mężulkowi do głowy, że może byśmy wybrali się do niego z Zosią, zwłaszcza, że tego dnia cyrkowcy dawali swój ostatni już pokaz i ruszali dalej. No i tu stanęłam przed trudnym wyborem - iść czy nie?



Cyrk - samo to słowo wzbudza we mnie lekki niepokój. Kojarzy się przede wszystkim z umęczonymi i nieszczęśliwymi zwierzętami. Co tam głupotkowate gagi clownów czy popisy niezwykle zdolnych akrobatów? W głowie siedzą tylko te biedne zwierzaki. No ale z drugiej strony nie pokazać dziecku cyrku? Myśli krążyły mi po głowie i naprawdę nie wiedziałam, co robić. Ehhh, co tam? Może tym razem będzie lepiej? Padła decyzja - idziemy. Czy spodoba się Zosi? Zobaczymy.


Pokaz rozpoczynał się o 18:00. Kiedy już udało się nam kupić bilety, które tak na marginesie tanie nie były, rozpoczęła się cała cyrkowa otoczka - szukanie miejsca w dusznym namiocie i kupowanie picia, popcornu i innych gadżetów, na czym cyrk zarabia drugie tyle, co na biletach. Wiadomo, utrzymać taką rzeszę pracowników i zwierząt to nie lada wyzwanie. Rzeczą, która przykuła moją uwagę, był fakt, że obsługa cyrku była w 100% włoska. Przed namiotem biegały nawet małe dzieci (pociechy cyrkowych artystów) krzyczące do siebie po włosku. Brzmiało to wyjątkowo słodko.

Ok, zajęliśmy miejsca, zgasło światło i pokaz się zaczął. Zosia oglądała z dużym zaciekawieniem. Jedynym problemem był huk wydawany przez bat, którym jeden z cyrkowców smagał na prawo i lewo. Ot cała Zośka. Pokazy, które następowały jeden po drugim, były naprawdę imponujące, a grupa clownów wyjątkowo zabawna. Z resztą, cokolwiek tamci nie zrobili, dzieci i tak rechotały na cały namiot. Przyszła i pora na zwierzęta. Były konie, żyrafy, lamy, słonie, jakieś rogate bydło, kangur, wielbłądy i tygrysy. Większość z nich nie dawał po sobie poznać (jak to brzmi :)), że wyjście na cyrkową arenę jest dla nich dużym wyzwaniem. Jedynie konie i tygrysy, których występy były nieco bardziej skomplikowane, wyglądały na mało zadowolone. Z resztą kto by był zadowolony, gdyby stał nad nim groźny pan z wielkim batem w ręku (odpowiedź - jedynie fan sado-maso). Tygrysy to nawet zdawały się mieć wielką ochotę pacnąć swojego tresera pazurami w łeb, ewentualnie zeżreć na kolację.


Były popisy na trapezach, były akrobacje motocyklistów jeżdżących wewnątrz wielkiej metalowej kuli, był świetny brzuchomówca (Włoch,  który nauczył się całej mówionej przez siebie kwestii po polsku). Całe show trwało ponad dwie godziny. To chyba jednak nieco za długo - myślę tu o dzieciach. Przez ostatnie pół godziny Zosia regularnie podpytywała kiedy będzie koniec. Choć mimo to wróciła do domu bardzo zadowolona - wszystkim dookoła opowiadała gdzie była i co robiła.

Przyznam szczerze, że nie żałuję swojej decyzji, a jedynie braku lustrzanki. Czy wybiorę się jeszcze kiedyś do cyrku? Z pewnością tak - przecież muszę jeszcze zabrać ze sobą Staśka, ale to tylko pod warunkiem, że będzie to cyrk z prawdziwego zdarzenia.

Chodzicie z dziećmi do cyrku? A może, tak jak Robert Biedroń (którego, tak na marginesie, bardzo cenię), jesteście przeciwnikami tego typu rozrywki?

1 komentarz:

  1. byliśmy dzień wcześniej i to co mnie urzekło to łaszące się i przytulające zwierzęta do tresera. Serio widziałam jak słoń łasi się do niego a ten czule drapał go tu i ówdzie. Żukowi najbardziej spodobały sie o dziwo motory. była zachwycona. Powiem szczerze że bardziej poszłam dla siebie niż dla niej bo ostatni raz w cyrku byłam pewnie z 20lat temu i również nie żałuję.

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku. Jeśli masz ochotę pozostawić komentarz, zrób to śmiało. Będzie mi bardzo miło. Pamiętaj jednak, że nie toleruję szeroko pojętego chamstwa. Na konstruktywną krytykę zawsze znajdzie się tu miejsce :)