Do what you love. Love what you do.

Codzienność – to słowo, które zazwyczaj wywołuje u większości z lekka negatywne uczucie, prawda? Od razu przychodzą do głowy stałe procedury i rutyna. Ciężkie poranki z jękami dzieci w tle, pędzenie od przedszkola do pracy, osiem przewidywalnych godzin, a potem z powrotem pęd po dzieci, obiad, zaraz ciemno, kąpanie i spanie. Obraz codziennego życia widziany jakby przez ciemne, ponure szkiełko. A gdyby tak pokochać to, co się robi lub zacząć robić to, co się kocha? Zawiesić na ścianie własnego umysłu obrazek z jakże modną, ale prawdziwą maksymą „Do what you love. Love what you do.”? Czy zmieniłoby to naszą wizję codzienności? Myślę, że tak i to znacząco. Jestem tego dobrym przykładem.
ROBIĘ TO, CO KOCHAM.
Znalezienie czasu tylko dla siebie to warunek podstawowy. Dzieci przeżyją wieczór bez mamy , a mężowi nie spadnie głowa z korony, gdy sam zrobi sobie i dzieciom kolację. I nie bijcie się, drogie kobitki, z myślami, uciszcie swoje sumienia – zostawiając dzieci na kilka godzin nie stajecie się wyrodnymi matkami. Zapamiętajcie – szczęśliwa mama to szczęśliwe dzieci, a szczęśliwa żona to szczęśliwy mąż ;) (if you know, what I mean). Najważniejsze jednak, żeby to szczęście poczuć na własnej skórze.

Pierwszy krok to odpowiedzenie sobie na pytanie – co kocham robić? Jakie są moje pasje? Co sprawia mi dużą radość? Dla jednych będzie to sport, dla innych książki, filmy, zakupy, rękodzieło, podróże. Można by mnożyć przykłady.

Ja śpiewam. Robię to od kiedy sięgam pamięcią. Jako 4-5 letnia dziewczynka śpiewałam w kościelnym chórze – tekstów musiałam się uczyć na pamięć bo nie potrafiłam jeszcze czytać. Pamiętam, jak strofowałam starsze o kilka lat koleżanki, że śpiewają nieczysto (ups, taką mam naturę). Kocham to robić, kocham występować przed ludźmi. Śpiewanie jedynie pod prysznicem nie wchodzi w grę. Mam zespół, z którym gram na różnego rodzaju imprezach i mimo, że czasem jest to męczące, to i tak buduje to we mnie ogromne poczucie spełnienia.  

Druga ważna rzecz wiąże się z moim wykształceniem – filologię angielską studiowałam nie z uwagi na jakiś konkretny życiowy plan. Wybrałam ten kierunek z ogromnej miłości do języka angielskiego i kultury brytyjskiej. Tak się moje losy potoczyły, że wyjechałam do Londynu, gdzie mieszkałam wraz z Panem Mężem przez 3 lata. Po powrocie do Polski i urodzeniu Zosi nasze (moje i języka angielskiego) drogi się rozeszły. Dziś moja praca nie ma nic wspólnego z moim zasadniczym wykształceniem, ale… Nadarzyła się w listopadzie okazja – powstała grupa dorosłych osób zainteresowanych nauką angielskiego. Otrzymałam propozycję dodatkowej pracy i przyznam szczerze, że mimo napiętego grafiku, podjęłam ją z ogromną radością. To właśnie te zajęcia natchnęły mnie do napisania tego postu – wczoraj wychodząc z zajęć uświadomiłam sobie ile one mi fundują radości i satysfakcji. Grupa jest przesympatyczna.


KOCHAM TO, CO ROBIĘ.
Właściwie mogłabym powtórzyć to, co napisałam powyżej, ale muszę dodać coś jeszcze. Słyszałam czasem o przypadkach, kiedy ludzie pobierali się z rozsądku, a miłość przychodziła z czasem. Mimo, że brzmi to wbrew przyjętym dziś regułom, tak bywało. Tak też się dzieje z codziennymi czynnościami czy nowymi zajęciami. Zaczynamy coś sceptycznie, a po pewnym czasie robimy to z wielką chęcią, a ewentualne wizje życia po staremu przekreślamy grubą krechą. Działa to trochę jak silnik – najpierw potrzeba kopa, żeby się ruszyć, a później samo się kręci.

We wrześniu postanowiłam zapisać się na zajęcia fitness. Trzydzieste urodziny, niczym magiczna brama, przeniosły mnie do świata dojrzałej kobiety, która MUSI wreszcie wziąć się za siebie. Od razu zaznaczam, że tak jak natura obdarzyła mnie talentem muzycznym, tak o zacięciu sportowym nie pomyślała w ogóle. W szkole zawsze byłam w grupie tych ostatnich, ale jakoś nieszczególnie się tym martwiłam. Niestety, czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość strąca – kto to wymyślił, ten się nie mylił. Tylko, że nikt nie powiedział, że tak musi już zostać. Zawsze jest czas na zmiany, a zwłaszcza takie, które odbiją się pozytywnie na zdrowiu fizycznym i psychicznym.

Chodzę na fitness trzy razy w tygodniu. Już sam ruch pobudza w moim mózgu ośrodek przyjemności. Dodatkowo pani instruktor jest przecudowna i swym prowadzeniem zajęć dodaje dodatkową porcję poweru. Wracam do domu spocona, czerwona i, co najważniejsze, szczęśliwa i nie wyobrażam sobie z tym skończyć. Daleko mi do fit-maniaczki, ale to, co mam dziś, to już coś.

Czasem słyszę od różnych osób komentarze pełne zdziwienia: „jak ty to robisz?”, „o matko, że Ci się chce…”, „jesteś niesamowita”. (Tak? No nie wiem). Angielski, fitness, zespół, szkoła (od listopada co drugi weekend mam zjazdy na podyplomowej administracji), praca na pełen etat i małe dzieci. Jak dla mnie nic w tym nadzwyczajnego. Po prostu mi się chce. Nie znam słowa „nuda” – najzwyczajniej nie mam na nią czasu. Dzięki temu czuję, że żyję, a mój umysł nie ma czasu błądzić po tych nieco bardziej mrocznych zakamarkach mojej psychiki (nie, nie jestem psychopatką – pisałam o tym TU). Jestem młoda i chcę wycisnąć z życia możliwie najwięcej, robiąc to, co kocham (oprócz jedzenia czekolady, buuuuu). Jest jeszcze tyle innych rzeczy... Szkoda, że dobra trwa jedynie 24 godziny.


A jak jest u Was? Co kochacie robić? Co chcielibyście robić? Jak znajdujecie na to czas? Podzielcie się swoimi pasjami :)


ps. Obie grafiki pochodzą z internetu.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Drogi czytelniku. Jeśli masz ochotę pozostawić komentarz, zrób to śmiało. Będzie mi bardzo miło. Pamiętaj jednak, że nie toleruję szeroko pojętego chamstwa. Na konstruktywną krytykę zawsze znajdzie się tu miejsce :)