Mamo, pozwól... O wolności i zaufaniu słów kilka...



Co przychodzi Wam na myśl, gdy cofacie się pamięcią do czasów dzieciństwa? Jak spędzaliście czas wolny? Ja pamiętam, jak mieszkając jeszcze w Olsztynie, a mieszkałam prawie do 9 roku życia, bawiłam się z koleżankami i kolegami z okolicy, biegając po całym osiedlu – łaziliśmy po trzepakach, płotach i drzewach, przemierzaliśmy ulice, szukaliśmy skarbów i fajnych kryjówek, jeździliśmy na rowerach. Latem, co wieczór gromadziliśmy się pod pobliską piekarnią, w której można było kupić świeżutkie, jeszcze ciepłe pieczywo. Do dziś pamiętam ten zapach i gwar, jaki towarzyszył tym wieczornym spotkaniom lokalnej dzieciarni. Właściwie przychodziły tam same dzieciaki – rodzice dawali siatkę na bułki i pieniądze i czekali spokojnie w domach, aż ich pociechy wrócą z zakupami. Gdy przeprowadziliśmy się za miasto, wiele w kwestii spędzania wolnego czasu się nie zmieniło. Poznałam nowe koleżanki i to z nimi spędzałam każdą wolną chwilę, niekiedy włócząc się po całej wiosce. Fajne są te wspomnienia, zawsze wywołują u mnie uśmiech i uczucie nostalgii - jestem sentymentalna.

Żródło: Internet
Nie tak dawno rozmawiałam ze swoją teściową na temat tego, jak wiele się zmieniło w kwestii wychowywania dzieci. Moi rodzice, teście czy inni ludzie mający dziś po 50 – 60 lat żyli jeszcze inaczej niż dzisiejsi 30-latkowie – często pochodzili z rodzin wielodzietnych, a ich rodzice, bardzo zapracowani, nie poświęcali im zbyt wiele czasu. Co miały więc począć wtedy te „biedne” dzieciaki?  Wychowywały się i uczyły życia same. Musiały szybko przyswoić sobie czym jest samodzielność, czym podejmowanie decyzji, a czym popełnianie błędów, przed którymi nie miał ich kto przestrzec. Kto to widział wtedy, żeby co dzień prowadzać dziecko do i ze szkoły? Dzieci niekiedy wędrowały samotnie po kilka kilometrów. Gdy wyobrażam sobie na tym miejscu moje dzieci, od razu czuję niepokój, a tak naprawdę to błyskawicznie wymazuję takie obrazy z mojej głowy – to coś nie do pomyślenia, choć sama też spędzałam wiele czasu poza zasięgiem opieki moich rodziców czy dziadków. Czy coś mi się stało? Nie, nigdy. Czasem tylko wróciłam do domu ze zdartym kolanem czy jakimś siniakiem. Dlaczego więc tak boimy się wypuścić nasze małe dzieci na wolność?

Dziś, jak twierdzą starsze pokolenia, ciągle tylko dmuchamy i chuchamy na te nasze dzieci, które najpewniej wyrosną na niezaradnych życiowo. Widzimy dookoła czyhające zagrożenia – a to pędzące auta i pijanych kierowców, a to pedofili przesiadujących na ławkach przy placach zabaw, porywaczy czekających na nowe organy na handel. Te zagrożenia funkcjonują w naszych umysłach nieco jak te potwory mieszkające w szafie, czy pod łóżkiem – ciągle się ich boimy, a tak naprawdę nigdy ich nie widzieliśmy. Oczywiście zagrożenia, na jakie narażone są potencjalnie nasze dzieci są realne, a potwory nie, jednak czy warto popadać w paranoję? Otaczamy dzieci wielkim szklanym kloszem, nad którym kontrolę chcemy mieć tylko my. Tylko jak tu nie popaść w psychozę, jeżeli oglądając lub czytając pierwsze lepsze wiadomości, zalewani jesteśmy falą negatywnych informacji. Media bardzo skutecznie zasadzają w nas ziarno panicznego strachu. Nikt nie chce, aby jakiekolwiek nieszczęście spotkało ich pociechy, a zwłaszcza wtedy, gdyby było to wynikiem „rodzicielskiego zaniedbania”, a takie hasło padłoby w pierwszej kolejności. Nawet jeśli staramy się dać dziecku więcej wolności i wypuszczamy je samo na plac zabaw, to czy nie siedzimy wtedy z twarzą przyklejoną do szyby i nie obserwujemy każdego jego kroku, a gdy zniknie nam z pola widzenia, nie dostajemy nagłego ataku paniki i nie wybiegamy na dwór z najgorszymi myślami w głowie?

Natrafiłam ostatnio na bardzo ciekawy wywiad z pewną amerykanką – Lenore Skenazy, kobietą, która została okrzyknięta najgorszą matką Ameryki po tym, jak kilka lat temu pozwoliła swojemu 9-letniemu wówczas synowi wrócić samodzielnie do domu metrem w Nowym Jorku. Pani Skenazy pisywała wtedy felietony w „New York Sun” i w jednym z nich opisała tę sytuację. Można sobie jedynie wyobrazić, że w bardzo krótkim czasie zalała ją fala oskarżeń. Dowiedziała się, że jest złą i nieodpowiedzialną matką, wariatką, która niemalże wypuściła swoje dziecko na pewną „śmierć”. Do nikogo nie przemawiała informacja, że chłopiec miał przejechać jedynie kilka stacji, a w kieszeni miał pieniądze na wypadek, gdyby zabłądził i musiał zamówić taksówkę, no i przede wszystkim, że nic mu się nie stało - wrócił cały i zdrowy i na dodatek dumny z siebie, ponieważ wykazał się dojrzałością. Jednocześnie osoby, które ją atakowały, a z którymi miała okazję rozmawiać osobiście, przyznawały, że jako dzieci miały dużo większe poczucie wolności niż dzieci XXI wieku. Czy czasy naprawdę tak się zmieniły? Lenore Skenzy prowadzi ruch Free Range Kids (ta nazwa kojarzy mi się z jajkami od kur z wolnego wybiegu – mieszkańcy UK wiedzą o co chodzi) i stara się edukować rodziców, na czym polega dawanie dziecku poczucia wolności i budowanie zaufania. Ona wierzy, że dziecko ma instynkt samozachowawczy i zdrowy rozsądek. Chciałabym przytoczyć tu jedno bardzo fajne stwierdzenie Lenore, które być może w jakimś stopniu tłumaczy obecną postawę rodziców małych dzieci: 

„Żyjemy w społeczeństwie z wolnym rynkiem, co mnie osobiście cieszy. Ale trzeba pamiętać, że na rynku chodzi o zarabianie pieniędzy. A na niczym nie da się zarobić tak łatwo, jak na zmartwieniach rodziców. Co chwila sprzedają ci nowy strach, żebyś kupił rzecz, która zapewni ci poczucie bezpieczeństwa.” 

Bardzo mądre słowa. Bombardowani jesteśmy negatywnymi informacjami, a one w cale nie oznaczają, że świat jest co raz gorszy i że Twojemu dziecku grozi ciągłe niebezpieczeństwo. Dzisiejszy przekaz informacji powoduje jedynie to, ze słyszymy często o czymś, o czym kiedyś nie słyszano wcale lub jedynie sporadycznie.

Żródło: Internet
No dobra, tak się tu mądrzę, a jak jest ze mną? Jakim jestem rodzicem i jak rozumiem pojęcie „wolności” w odniesieniu do moich dzieci? Co prawda oboje są jeszcze mali, ale Zosi co raz bliżej do tego wieku, w którym powinnam ograniczać swój strach, a poszerzać zakres zaufania. Wiem, że nie będzie łatwo. Jestem matką, a większość matek ma tę umiejętność, jaką jest wyprzedzanie myślami wydarzeń, najczęściej tych złych – to tzw. matczyna intuicja. Oczywiście w większości przypadków jest to bardzo pożyteczna umiejętność – pozwala nam przewidzieć niebezpieczeństwo i uchronić przed nim dzieci, ale zdarza się też, że niestety działa jak pewnego rodzaju blokada umysłu – nie pozwala wpuścić wielu rzeczy, między innymi spokoju, opanowania i podejścia typowego dla ojców – „da sobie radę”. Pokazuję Zosi, że jej ufam, staram się, ale robię w tym kierunku malutkie kroczki, jednocześnie ciągle zerkając w jej kierunku – tak dyskretnie, bo chcę mieć pewność, ze robię dobrze. Nie chciałabym wzbudzić w niej poczucia, że nie potrafi sobie sama radzić. Pozwalam na usamodzielnianie się, ale najczęściej dotyczy to sytuacji mających miejsce w domu. Na podwórko moje dzieci same nigdy nie wychodzą, ale to dlatego, że mieszkamy aktualnie przy bardzo ruchliwej drodze krajowej, a nasza posesja nie jest ogrodzona. Niestety Zosia, mimo, że mądra i dość rozważna, ma od czasu do czasu głupiutkie pomysły, którymi zawsze mocno nas zaskakuje. Boję się zatem, że któregoś razu może mieć jeden z takich pomysłów będąc sama na podwórku, przez co wpędzi się w jakąś niebezpieczną sytuację. Najbardziej jednak przerażają mnie ludzie, którzy mogliby ją skrzywdzić. To właśnie ci wcześniej wspomniani pedofile, pijani kierowcy czy inni wariaci. Boję się też, że mógłby ją skrzywdzić jakiś duży pies, biegający samotnie. Jeśli chodzi o Stasia, to myślę, że będzie jeszcze ciężej, no chyba że udowodni, ze ma w sobie sporo zdrowego rozsądku. Pociesza mnie fakt, że nie jestem jedyna. Rozmawiałam już na ten temat z wieloma mamami, które mają podobne podejście w tej kwestii. Chyba wszystkie jesteśmy spaczone przez nadmiar złych informacji, a może to zwyczajnie wynik tego, że dziś rodzice są bardziej świadomi i bardziej skupieni na swoich dzieciach? Mimo, że spędzamy wiele godzin w pracy, to chcemy dać swoim dzieciom jak najwięcej siebie. Absolutnie nie twierdzę, że rodzice z pokolenia moich rodziców czy dziadków, byli złymi rodzicami, zaniedbującymi swoje dzieci. Na pewno też martwili się o swoje pociechy, o ich przyszłość, jednak wiedzieli, że strach nie może zwyciężyć bo w życiu nie było na to wówczas czasu. A może nie ufamy naszym dzieciom bo wciąż pamiętamy, co sami robiliśmy, gdy rodzice puszczali nas samopas? 

Czuję się rozbita – stawiam po jednej nodze po każdej stronie barykady. Chciałabym ufać swoim dzieciom i dać im poczucie swobody, oczywiście pod pewną kontrolą, dając im w ten sposób szczęście, możliwość podejmowania decyzji, odkrywania świata, tak, aby nigdy nie wątpiły w swoje siły i umiejętności. Chciałabym też ufać przekonaniu, że te wszystkie tragedie, które zatruwają nam umysły, to tylko pojedyncze przypadki. Chciałabym wierzyć, że świat i ludzie są dobrzy. A tak w ogóle, to wolałabym się tym nie martwić, żyć spokojnie i skupiać się na pozytywach rodzicielstwach.
I tak na koniec, moja nowa mantra:

Żródło: Internet
A jak jest u Was? Też należycie do rodziców przewrażliwionych i drżących o zdrowie i życie dzieci, czy może macie w sobie pokłady siły i zaufania. Dajcie znać koniecznie.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Drogi czytelniku. Jeśli masz ochotę pozostawić komentarz, zrób to śmiało. Będzie mi bardzo miło. Pamiętaj jednak, że nie toleruję szeroko pojętego chamstwa. Na konstruktywną krytykę zawsze znajdzie się tu miejsce :)