Uwaga, łobuziak!

Gdy w 13-tym tygodniu ciąży, podczas badania ultrasonograficznego, mój pan doktor jasno dał mi do zrozumienia, że w moim łonie rośnie mały chłopiec – no cóż, wypiął co trzeba i było jasne, ja nie do końca chciałam w to uwierzyć. Jak to chłopiec? Przecież miała być druga córeczka – słodka, grzeczna i spokojna istotka. W mojej głowie rysowała się wizja małego, niesłuchającego się, bijącego, włażącego wszędzie łobuziaka. Szczerze? Ogarnęło mnie przerażenie. I choć miałam w swoim otoczeniu chłopców grzecznych i spokojnych, nie wiedząc czemu, ich widok przyćmiewały mi poznane „trudne przypadki”. Przez trzy kolejne tygodnie, czyli do następnej wizyty, miałam cichą nadzieję, że lekarz się pomylił. Głupia byłam, wiem. Dziś się tego wstydzę. Pan doktor jedynie potwierdził swoje wcześniejsze podejrzenia. Od tego momentu przyszło mi żyć i oswajać się z myślą, że naszą 3-osobową drużynę zasili mały chłopiec. Oczywistym było, że z tygodnia na tydzień moje obawy malały, wprost proporcjonalnie do miłości, jaką darzyłam mojego małego „pasożyta” :)

Pojawiła się kwestia wyboru imienia. Każdy, kto zna mnie bardzo dobrze, wie, że przez lata (jeszcze przed zamążpójściem) chodziłam i mówiłam, że jeśli kiedykolwiek będziemy mieć syna, będzie on miał na imię Juliusz. I kiedy wiedzieliśmy na 100%, że urodzę chłopca, wróciłam do tego pomysłu. Pojawił się jednak pewien problem – w moim brzuchu nie mieszkał żaden Julek. Najzwyczajniej mi to imię nie pasowało do tej małej istoty. Dziwiło mnie to bardzo, ale nie mogłam na siłę przykleić mu łatki z tym imieniem. Gdzieś w głębi serca zaczęła kiełkować myśl „a może Staś”? Oboje z mężem lubimy tradycyjne polskie imiona, a to imię miało i nadal ma dla mnie wyjątkowe znaczenie – tak miał na imię mój kochany dziadek, z którym mieszkałam przez pierwsze 8 lat swojego życia, i z którym mam wiele cudownych i zabawnych wspomnień. W powietrzu wisiał jeszcze Jaś i Olek, ale koniec końców padło na moje. No i dziś mamy Stanisława – Stasia, Staśka, Stacha, Stasiulka, Stanleya, Stania, Tasia.
 
Lada moment nasz Stasiu skończy 16 miesięcy. Nie wiem, kiedy ten czas zleciał. Mam wrażenie, że jakoś szybciej niż po urodzeniu Zosi. Taki z niego duży chłopczyk. Słodki i kochany. Od jakiegoś czasu w cudowny sposób okazuje swoje uczucia – przychodzi i mnie przytula, wystawia otwartego dzioba, żeby dać buziaka. Ciągle słyszę „mama” – jestem lekiem na całe zło.
No właśnie… A co z moimi obawami? Co z wizją rozrabiającego łobuza? Powiem tak – naiwnością moją była nadzieja, że moje drugie dziecko będzie tak spokojne i posłuszne jak pierwsze. Przecież wiadomo, że musi być jakaś sprawiedliwość, prawda? Stasiu chodzi już ponad miesiąc do żłobka i już po dwóch tygodniach usłyszałam od pani opiekunki, że wszystko cudownie – nie było żadnych problemów z zaaklimatyzowaniem się, je za wszystkie inne dzieci, bez problemów zasypia. Do tego bardzo chce być samodzielny – gdyby potrafił ciągle by mówił „ja siam”. Wszystko super oprócz jednej małej rzeczy – leje dzieci na potęgę. I jak tu postępować? Mi też się czasem od niego dostanie po głowie. Próbowałam wielu metod. Gdy zwracam mu uwagę, dostaję ze zdwojoną siłą, a oprócz mnie dostają przy okazji wszyscy dookoła. Gdy za jego uszczypnięcie, wyciskające mi łzy z oczu, odwdzięczałam mu się lekkim uszczypnięciem, kończyło się to mega smutną miną i lamentem, że „jak to?”. Najlepszy efekt przynosiła mi totalna olewka, ale nie mogę lekceważyć, kiedy bije inne osoby. Nadmieniam, że jego uderzenie to nie lekkie muśnięcie dłonią, a porządne łupnięcie. Bądź tu mądra i pisz wiersze. Jakieś dwa tygodnie temu jadę po pracy po Stacha. Patrzę, a mój syn ma podrapaną buzię. W jednym miejscu aż do krwi. Myślę sobie „no ładnie”. Pani poinformowała mnie jedynie, że miał miejsce konflikt z koleżanką, który zakończył się rękoczynami. Tatuś zareagował typowo: „No co? Niech sobie wyrabia pozycje. Nikt mu nie podskoczy” (z przymrużeniem oka oczywiście). W zupełności tego nie tolerujemy. Peace, love i takie tam. Czekamy aż etap bicia odejdzie w zapomnienie.

Bicie, drapanie i szczypanie to jedno. Wszędobylstwo i upór to drugie. „Stasiu, nie wolno!” powinnam mieć już nagrane tak, żeby puszczać ten tysiąc razy dziennie. Choć zauważyłam (brawo mama), że samo słowo „nie” ma jakąś niewyjaśnioną magiczną moc – dziecko robi zupełnie na odwrót. Od kiedy sobie to uświadomiłam, staram się inaczej formować zdania. Zamiast „nie rzucaj tego” mówię „podnieś to”, nie krzyczę „nie skacz” tylko „usiądź”, „nie zabieraj” zastąpiłam „daj”. Efekt jest zdecydowanie lepszy, choć nie powiem żeby był idealny. To musimy jeszcze wspólnie wypracować.
Od kiedy nasz syn zaczął sam stawać na nogi, czyli mniej więcej od jego siódmego - ósmego miesiąca, w naszym domu pojawiła się bramka odgradzająca pokój dzienny od kuchni i łazienki, a wszystkie kable musiały być koniecznie pochowane. Do tego pojawiły się blokady na szafkach. Przy małej Zosi było to w zupełności zbędne. Wystarczyło raz czy dwa powiedzieć „skarbie, nie wolno” i było po sprawie. Stanisław to zdecydowanie typ odkrywcy i moje słowa są dla niego mało wiarygodne – dziecko musi dowiedzieć się o pewnych prawdach samo. Oby nie kosztem swojego zdrowia i moich nerwów. Nie mogę zrobić nic innego, jak mieć oczy dookoła głowy. Całe szczęście, ze mam typowy matczyny refleks – kto by pomyślał, że w ułamku sekundy przebędę pół pokoju i złapię spadające dziecko. Niemniej jednak, jest to umiejętność niezbędna, gdy w domu ma się małego łobuza – gagatka, który już zdążył nabić sobie setkę guzów i uszczerbić zęba. Całe szczęście to mały komandos, dla którego większość upadków to bułka z masłem. Wstaje, otrzepuje rączki i leci dalej. No chyba że w grę wchodzi jakaś grubsza sprawa, to wtedy kilka minut w ramionach mamy jest koniecznością, aby zapomnieć o bólu i na nowo naładować baterie. I wiecie co? Choć nie jestem matką, która na siłę chce kształtować „męskość” swojego syna, to cieszę się jak widzę, gdy zaciekle jeździ autami po całym domu, czy biega za piłką i ją kopie jak zawodowy piłkarz. Lalki i inne słodkie gadżety mogą nie istnieć. Jak to mawia Pan Mąż – gender srender, a natury i tak się nie oszuka.
Dziś nie rozumiem moich wcześniejszych obaw. Mam syna i muszę sobie z jego energią poradzić. W końcu to bardzo pozytywna rzecz, a to że się matka musi nałazić i nagadać to inna sprawa. Przynajmniej mam trochę więcej ruchu – o proszę, jaki pozytyw. Jak dla mnie mój syn jest cudowny. Sprawił, że zrozumiałam i pokochałam określenie "mały łobuziak". Za nic w świecie bym go nie wymieniła na inny, spokojniejszy model. No way.

3 komentarze:

  1. W życiu głośno tego nie powiem przy moich synach,ale chciałabym żeby czasem któryś trzepnął jakiegoś dzieciaka bo ani młodszy ani starszy kompletnie nie umie sam o siebie zadbać. Cieszę się, że nie ma z nimi problemów, ale czasem boję się jak oni sobie za kilka lat poradzą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie ostatnio często słyszę, że lepiej, że Stasiek wleje komuś, niż sam miałby dostać łomot. Mam tylko nadzieję, że nie będę musiała chodzić do szkoły na wezwanie i wysłuchiwać, jaki to mój syn niedobry :) Może Twoi chłopcy jeszcze się wyrobią.

      Usuń
  2. Padłam z tego zdjęcia z miską na głowie. :D

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku. Jeśli masz ochotę pozostawić komentarz, zrób to śmiało. Będzie mi bardzo miło. Pamiętaj jednak, że nie toleruję szeroko pojętego chamstwa. Na konstruktywną krytykę zawsze znajdzie się tu miejsce :)