Macierzyństwo w wersji "light"?

Czy wyjdę na wyrodną matkę, godną potępienia, jeśli przyznam publicznie, że czasami z łezką w oku wspominam czasy bezdzietności? Że czasem chętnie trzasnęłabym drzwiami i poszła w cholerę albo założyła słuchawki i puściła głośno muzykę, żeby tylko nic nie słyszeć? A może nie jestem jedyna?



Wbijany nam przez media (programy w tv czy blogi) obraz współczesnej matki porównałabym do wizerunku Perfekcyjnej Pani Domu - niewiele ma wspólnego z rzeczywistością i skutecznie pierze mózgi przyszłych mam. Piękna, szczupła i wyspana mamusia z uśmiechem pchająca wózek, z zadowoleniem wycierająca kolejnego pawia ze swojej bluzki czy podająca dziecku piękną jędrną pierś. Do tego dziecko - wprost idealne, wiecznie uśmiechnięte, nie płaczące, gugające, śpiące spokojnie. Słodkie pierdzenie.

A ciąża? Przecież to stan błogosławiony. Nic tylko wypinać brzuszek i się chwalić. A mdłości, rzyganie, zmęczenie, rozdrażnienie, płacz, spuchnięte ciało, bolący kręgosłup, obolałe od kopniaków żebra, hemoroidy i inne dolegliwości? To sama przyjemność. O porodzie nie wspomnę.

A jak jest później? Chyba tylko gorzej. Piersi jak dwa wulkany, do tego obolałe jak cholera. Patrzysz w lustro i widzisz obwisły brzuch, rozstępy jak paski u zebry, cienie pod oczami od niewyspania. Całe szczęście, że zeszła opuchlizna z twarzy. Szkoda tylko, że nie zabrała ze sobą tych dodatkowych 20 kg. Nietrzymanie moczu i depresja są gratis.

Ciągle słychać płacz - bo kolka, bo ząbki, bo gorączka, bo zły humor, bo zmęczenie, bo upadek, bo ktoś coś zabrał, bo to, bo tamto. Dobrze, że dziecko uczy się mowy - nie musisz się już wtedy domyślać.
Zaczyna się bicie, gryzienie, drapanie, pyskówki. Uciekanie, psucie i łobuzowanie. Potem choroby - trzy dni w przedszkolu, trzy tygodnie w domu. Gorączki, kaszle, biegunki, wysypki. Nie śpisz, czuwasz, mierzysz, sprawdzasz. Płaczesz z bezsilności. Jeździsz po lekarzach, dajesz leki, robisz okłady, stresujesz się i boisz, a kiedy już przejdzie czujesz wielką ulgę.

To wszystko? No niezupełnie. Znasz pojęcie "bunt"? Nie? To poznasz na pewno. Zaczyna się przed drugim rokiem życia, a kończy podobno po osiemnastym. Pewnie niewiele jeszcze wiem na ten temat, ale wszystko przede mną.

Dziecko to paradoksalnie luksus, za który musimy słono zapłacić. Dotyczy to szczególnie kobiet - poświęcamy się dzieciom niemal w całości, a siebie odkładamy na bok, na później, na "jak starczy czasu". Oczywiście tata zawsze do dyspozycji, ale kto najlepiej ukoi nerwy, przegoni strach, pomasuje brzuszek, pogłaszcze po główce? Mama. To powód do radości, choć czasem kula u nogi. Macierzyństwo to nie lekka i przyjemna rozrywka - to ważne, trudne i wymagające zadanie, pewnie najważniejsze w całym życiu. Nie ma wersji light, ani levelu "easy", nie ma też drogi na skróty. Trochę taki survival.

Co by się jednak nie działo, wszystkie bolączki macierzyństwa tracą znaczenie, gdy małe rączki oplatają moją szyję, a słodkie usteczka wypowiadają magiczne "kocham cię, mamo" lub, jak to jest w przypadku Stanisława, próbują rozdziawione dać buziaka, powtarzając jedynie "ma-ma, ma-ma".

Może i życie bez dzieci to wiele problemów z głowy - to nienaruszone ciało, wolność, swoboda, brak ograniczeń (czyżby tautologia?), ale jest to życie puste, pozbawione bardzo ważnego elementu. Jest jak niedoprawione danie lub niepełny akord. Zwyczajnie nie ma sensu.

ps. Post ten podyktowany jest ciężkim weekendem, trzydniową gorączką u dziecka i moim niewyspaniem.







2 komentarze:

  1. Nie ma wersji light. :) Ale warto! W ostatecznym rozrachunku nic nie daje tyle szczęścia, co macierzyństwo, a miłości do dziecka nie da się opisać słowami. <3

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku. Jeśli masz ochotę pozostawić komentarz, zrób to śmiało. Będzie mi bardzo miło. Pamiętaj jednak, że nie toleruję szeroko pojętego chamstwa. Na konstruktywną krytykę zawsze znajdzie się tu miejsce :)