Sala była duża, wyłożona w całości białymi kaflami. Trochę jak w jakiejś rzeźni. Jedynymi elementami kolorystycznymi były wspomniana przeze mnie kanapa i niebieska piłka leżąca niedaleko łóżka. Za oknem widziałam jedynie zieleniące się drzewa. Widok ten był ukojeniem, przerywanym od czasu do czasu już znanym mi rozdzierającym bólem.
Po 7:00 wleciała na salę mała, chuda blondynka - z dziennej zmiany. Dziarskim krokiem podeszła do ktg. Popatrzyła, podumała i stwierdziła, że to chyba jednak fałszywy alarm. Zbadała mnie. Już nie pamiętam o ilu palcach wspomniała.
- No wiesz, czasem tak jest, że niby coś się dzieje, ale w sumie to się nie dzieje. Możliwe, że wrócisz dzisiaj do domu i tam będziesz czekać.
Zajebiście - pomyślałam ze złością.
- Nie rodzę po raz pierwszy. Mój pierwszy poród wyglądał podobnie. Szło jak krew z nosa. Skurcze bolesne jak skurczybyk, a na wykresie ledwo drgnęło. Raz regularnie, a po godzinie co jakiś czas. Gwarantuję Pani, że rodzę.
No przecież czułam to, a tu jakaś paniusia, zasłaniając się swoim wieloletnim doświadczeniem, chce mi wmówić, że mam omamy, a ból, który czuję to mały pikuś w porównaniu do prawdziwych skurczów. Na domiar wszystkiego, dla potwierdzenia swojej tezy, postanowiła wstrzyknąć mi nospę. Przy okazji poraziła mi mięsień pośladkowy na jakieś 4 miesiące, tak na marginesie. Kazała wejść do wanny z ciepłą wodą i czekać. Miało się uspokoić lub rozkręcić.
Ciepła woda ukoiła moje spięte ciało, które na jakąś godzinę odpuściło sobie akcję "poród". Czyżby babka miała rację? Łzy cisnęły mi się do oczu - złość i uczucie bezsilności wzięły górę.
Po 40 minutach położna kazała mi się położyć i połączyła do monitora ktg. Zaczęło się oczekiwanie. Oczekiwanie na jakiś znak i na decyzję mojego ciała, albo mojego syna, sama nie wiem. Słyszałam jedynie bicie jego malutkiego serduszka. Uspokojona kąpielą, przymknęłam na chwilę oczy. Nie na długo. Po chwili odpoczynku poczułam, że spokój był tylko pozorny. Zaczęło się.
Przyszła położna, popatrzyła na wykres, potem na mnie i spytała: "Karolina, chcesz dziś urodzić?". Moja odpowiedź była ekspresowa i jednoznaczna. "No to urodzisz do 12:00". Rzekła i przebiła pęcherz płodowy. Spojrzałam na zegar. Było po 10:00. Ból był co raz silniejszy. Miałam problem z pójściem do toalety oddalonej o pół korytarza. Pan Mąż nie opuszczał mnie na krok - kochany mój.
Poprosiłam o znieczulenie. Po pierwszym porodzie, w trakcie którego zwodzono mnie przez wiele godzin, a ostatecznie i tak nie podano znieczulenia, miałam nadzieję, że tym razem mi się poszczęści i urodzę po ludzku. Skoro rwie się zęby ze znieczuleniem, to dlaczego ma się bez niego rodzić?
Kiedy położna usłyszała moją prośbę zaczęła mi tłumaczyć, że ten ból po coś jest, że muszę być jak żołnierz. No żeż kurwa. Jej słowa doprowadziły mnie do szału. Zaczęłam płakać. Czemu wszystkie moje znajome rodzą ze znieczuleniem, a mi po raz drugi każą rodzić bez. Czy wyglądam na komandosa? No może gdybym pobiła męża lub wyzwala wszystkich dookoła to uwierzyliby, że jestem cierpiąca. Czułam strach przed bólem, który miał dopiero nadejść, który przy pierwszym porodzie sprawił, że majaczyłam półprzytomna. Przypomniało mi się, że mój lekarz, pracownik szpitala, w którym właśnie się znajdowałam obiecał mi znieczulenie. Czemu musiał właśnie wyjechać na długi weekend? Wspomniałam na głos pani położnej o tej kwestii. Najzwyczajniej zagroziłam, że się mu poskarżę, choć na co dzień skarżypytą nie jestem. No i co? Po godzinie leżałam bokiem, a niezwykle przystojny pan anestezjolog wbijał mi jakieś ustrojstwo w kręgosłup. Po kilku minutach poczułam zimną ciecz wypełniając mój szkielet. Do dziś nie potrafię opisać ulgi i radości. Jednocześnie podana oksytocyna rozkręciła imprezę i ok 12:00 zaczęło się na dobre.
Nie ma co opisywać fazy parcia i towarzyszących jej atrakcji. Mogę napisać jedynie, że dawałam z siebie wszystko. Myślałam, że tak, jak gdy rodziłam Zosię, po 15 minutach będę tulić nowego gagatka. Myliłam się. Tym razem nie szło tak dobrze. Nie wiedzieć czemu (wiadomo by było, gdyby na izbie przyjęć zrobiono usg), synek nie mógł "zejść w dół" (cytując położną). Po godzinie parcia czułam, że znieczulenie powoli odchodzi. Nie ważne, trzeba było walczyć dalej, ale wiedziałam, że zostało niewiele czasu - na parcie miałam jedynie 1,5 godziny, a po tym czasie jedynym rozwiązaniem miało być cięcie. Trochę się tego obawiałam. Wierzyłam jednak, że lekarz i położna wiedzą, co robią. Czas jednak leciał nieubłaganie, a postępy były nikłe. Ostatnie 10 minut ledwo pamiętam - słyszałam jedynie krzyk położnej ("Karolina, dawaj, dawaj, dawaj!!!!!! Idzie!!! Dajesz Karola, dajesz!!!!) i słowa męża ("Super, kochanie.", "Dasz radę, jeszcze trochę."), w przerwach podającego mi maskę z tlenem. Przy każdym kolejnym skurczu czułam, że to już ostatni, że na więcej nie mam siły, że nie dam już rady. Myliłam się. O 13:40 na nowo zalała mnie nieskończona fala miłości. Znów poczułam ten jedyny w swoim rodzaju zapach - zapach nowo narodzonego dziecka. Mojego dziecka. Takiego, jakie sobie wymarzyłam. Idealnego.
* * *
Synku, skończyłeś właśnie roczek. Nie wiem nawet, kiedy ten czas minął, ale wiem, że był to cudowny czas. Każdy dzień, tydzień i miesiąc przynosiły coś nowego. Patrzę na Ciebie i jestem taka dumna, a każdy Twój uśmiech przegania wszystkie troski i przenosi mnie do cudownego i beztroskiego świata Twojego dzieciństwa. Niech kolejne lata Twojego życia przepełniają: radość, beztroska zabawa i miłość. Niech Twoja ciekawość i szalone pomysły pomogą odkrywać Ci świat. Twoje słodkie 'MA-MA' jest najpiękniejszym słowem i Twój całus najsłodszym, co może być. Kocham Cię nad życie.
Cudownie opisane
OdpowiedzUsuńDziękuję :) Pisane prosto z serca :)
UsuńPiękne wspomnienia. <3
OdpowiedzUsuń